Słońce w butelce, czyli samoopalacze: Sun Ozon vs Avon


Aktualnie temperatura za oknem oscyluje koło 12 stopni, a gęsta warstwa chmur nie pozwala słońcu przebić się z najmniejszymi nawet promieniami. W taką sobotę dobrym pomysłem może być zadbanie o siebie w nadziei na nadejście cieplejszych dni. Ja desperacko tęsknię za ciepłą pogodą, ale jest jedna rzecz, którą mogę przywołać sama: opalenizna! Zapraszam na mój sposób na równomierną, brązową skórę bez większego wysiłku.


Zacznijmy od tego, że naprawdę lubię siebie w wersji choć trochę opalonej. Z natury mam dość żółtą karnację, a gdy jestem blada - wyglądam po prostu niezdrowo. Mimo, że opalanie się na słońcu nie należy do zdrowych nawyków, latem uwielbiam spędzać czas właśnie w ten sposób. W naszym klimacie to jednak zjawisko ograniczone czasowo, a jakoś sobie radzić trzeba ;). Nie mam na tyle zapału i chęci, by całą zimę dbać o opaleniznę, ale wraz z nadejściem wiosny, gdy odsłania się coraz więcej ciała, razi mnie bladość moich nóg czy ramion. Co wtedy? Solarium odpada, opalanie natryskowe też, chociażby ze względu na brak czasu. Długo nie mogłam się przekonać do samoopalaczy, bo zazwyczaj kończyło się to nieestetycznymi plamami i zapachem spalonego kurczaka. Było tak do czasu, gdy trafiłam na mojego obecnego ulubieńca. Który to z trzech kandydatów? :)

Przede wszystkim, zanim zdradzę, który samoopalacz jest moim faworytem, muszę zaznaczyć że bardzo ważne dla końcowego efektu jest przygotowanie skóry do jego użycia. Niezależnie od tego, jaki samoopalacz wybieracie, na nieodpowiednim "płótnie" efekt może różnić się od spodziewanego. Co robię ja? Przede wszystkim, biorę ciepłą kąpiel podczas której wykonuję mój ulubiony i niezawodny peeling całego ciała. Jest to też prawdopodobnie najtańszy sposób na wygładzenie skóry ;) łączę ze sobą mieloną kawę, brązowy cukier i odrobinę oliwy lub innego olejku, i wcieram. Efekt jest niesamowity - kawa w połączeniu z cukrem bardzo fajnie usuwa martwy naskórek, a niewielka ilość oliwy wspaniale nawilża. Tak przygotowana, mogę już przejść do równomiernego nakładania produktu do opalania. Którego?

1. Lirene, Last Minute Body BB (dla ciemnej karnacji) - pierwszy na liście, niekoniecznie pierwszy na mojej osobistej liście w tej kategorii. Teoretycznie produkt ma dawać natychmiastowy efekt, i nie mamy na niego czekać kilka godzin. Niestety, dla mnie czymś, co sprawia że bardzo rzadko sięgam po ten balsam jest ... jego zapach. Kosmetyk tego typu powinien pachnieć świeżo i przyjemnie, a tu po otwarciu tubki czuję zapach starego, przeżartego przez mole futra ;). Zapach ten utrzymuje się też na skórze bardzo długo po aplikacji, więc dosłownie nie mogę tego przeboleć. Faktem jest też, że balsam ten zdecydowanie lepszy efekt daje wtedy, gdy już trochę się opalimy. Użyty wtedy, ładnie podbija kolor, a minimalne drobinki dodają fajnego blasku. Efekt krótkotrwały, raczej powierzchowny.

2. Sun Ozon, czyli samoopalacz z Rossmanna - dość popularny w blogosferze, łatwo dostępny i tani. Samoopalacz ma konsystencję sprayu, aplikator działa dobrze i równomiernie dozuje produkt. Nie ma nachalnego zapachu, zresztą dość szybko ulatnia się ze skóry, pewnie ze względu na lekką formułę sprayu. Daje ładny, stopniowy efekt, nie kryje na tyle, by powstawały zauważalne plamy w okolicy kostek czy łokci. Mimo to, jest trochę suchy po naniesieniu na skórę, więc często mieszam go z odrobiną balsamu i dopiero wtedy dokładnie wcieram.

3. Avon, Sun+ Magic Tan, samoopalacz w musie - czas na mojego faworyta, czyli brązującą piankę z Avonu. Kupiłam ten produkt ze względu na częste porównywanie go do słynnego samoopalacza St Tropez i chociaż oryginału nie miałam okazji testować, ten sprawdza się super. Ma dla mnie praktycznie same plusy: naprawdę ładnie pachnie: producent twierdzi, że tropikalnie, dla mnie to po prostu lekki, owocowy zapach, przez który nie przebija charakterystyczna nuta tego typu kosmetyków, jest bardzo wydajny: jedno naciśnięcie pompki uwalnia ilość taką jak na zdjęciu, która wystarcza na zaaplikowane na przykład na całą jedną nogę ;). No i co najważniejsze - efekty: zazwyczaj stosuję go wieczorem, wmasowując starannie okrężnymi ruchami. Opalenizna powstaje stopniowo, nie jest to nagły atak marchewki ;) ale gdy przez kilka dni z rzędu pamiętam, by go nałożyć, to po kilku dniach zobaczenie swoich kostek w towarzystwie białych trampek skutkuje miłym zaskoczeniem - skóra przybiera zdrowy, ciepły odcień, bez rudych czy pomarańczowych tonów. Utrzymuje się całkiem długo i schodzi równomiernie, bez jakichkolwiek plam czy niezdrowych przebarwień. 

Ciekawostka: stosowałam go nawet na twarz, zmieszany z kremem na noc, i pełna obaw poszłam tego wieczora spać ;) jednak i tu miłe zaskoczenie - fajnie wyrównał koloryt, i nawet w tak problematycznych miejscach jak szyja czy żuchwa nie powstały żadne wyraźne linie. Wiem, że nie jest problemem wyrównać kolor cery poprzez odpowiedni podkład, ale w moim przypadku, gdy skóra ma spore miejscowe zaczerwienienia ze względu na naczynka, patent z odrobiną samoopalacza poprawił krycie podkładu i zmniejszył dyskomfort w przypadku ścierania się go w ciągu dnia. 




To by było na tyle, jeśli chodzi o stosowane przeze mnie kosmetyki do domowego opalania. Teraz czekam na moment, gdy z dna szuflady będę mogła wyciągnąć te wspomagające opalanie na słońcu, bo w odpowiedniej, racjonalnej dawce, to jest nie do zastąpienia ;) 

Etykiety: , , , , , , ,