Zatrzymać lato: opalenizna de luxe

Mamy ostatni weekend sierpnia i zarazem ostatni weekend wakacji, które tym razem były tak słoneczne i upalne, że chyba większość z nas miała okazję ozłocić nieco skórę i trochę się opalić. Temat opalenizny to jednak kwestia sporna. Niektórzy coraz liczniej rezygnują z ekspozycji na słońce z powodów zdrowotnych, chcąc chronić się przed starzeniem się skóry i jej uszkodzeniami, inni, mimo sprzyjającej aury, nie mają takiej okazji żeby spędzić trochę czasu i złapać brązowy odcień. Jeszcze inni po prostu nie znoszą leżeć na słońcu - z czym akurat trochę się identyfikuję, bo choć uwielbiam gdy jest gorąco, to znacznie lepiej czuję się w cieniu, z książką, niż leżąc plackiem i myśląc w duchu, że przydałby mi się taki rożen, który pozwoliłby opalić się równomiernie ;). W każdym razie, jedno jest cechą wspólną - większość z nas nawet jeśli nie lubi czy nie ma sposobności się opalać, lubi efekt zdrowej, nieco ciemniejszej skóry, którą latem mimowolnie odsłaniamy. Skóra ciemniejsza o kilka tonów wygląda po prostu zdrowo, znikają drobne pajączki, przebarwienia nie rzucają się tak w oczy, a my czujemy się lepiej. Skoro jednak lato ma się ku końcowi, warto sięgnąć po specyfiki, które pomogą nam zatrzymać opaleniznę, lub, gdy w ponury listopadowy dzień zatęsknimy za brzoskwiniową poświatą - uzyskać ją na nowo. Ja temat samoopalaczy już poruszałam TUTAJ. Dzisiaj chciałam poświęcić kilka słów kosmetykowi, który zmienił moje spojrzenie na tego typu specyfiki. Jeśli ciekawi Was temat samoopalaczy, które naprawdę są bezzapachowe i  trwałe- to coś dla Was.


Jestem zbyt mało systematyczna, by pochłaniać odpowiednie ilości marchewki dla wewnętrznego wspomagania koloru skóry, solarium odpada z wiadomych względów. Stosowanie klasycznych samoopalaczy też nie należy do moich ulubionych zajęć z kilku powodów: po pierwsze, zapach: w większości nieciekawy, lekko rosołowy, który trzyma się kurczowo skóry nawet po kąpieli. Po drugie, prawie zawsze problemy z plackami koloru koło kolan czy kostek, które nieestetycznie psują mozolnie osiągany efekt. Dodajmy do tego brudzące się ubrania, konieczność długiego odczekiwania na wchłonięcie się i generalnie wiadomo już, że samoopalanie się to nie jest najfaniejszy element domowego spa. Do Vita Liberata podeszłam z ciekawością- kusiła mnie ta marka ze względu na fajny design i obietnice producenta, poza tym nigdy nie miałam do czynienia z kosmetykiem z tej półki cenowej, jeśli chodzi o opalanie. pHenomenal Self Tan Lotion w odcieniu Medium to koszt około 169zł - taka cena obowiązuje np. w Sephorze, gdzie znajdziecie całą linię kosmetyków, obejmującą lotion, piankę czy jeden z ciekawszych elementów - stopniowo brązujący puder mineralny. Wiem, że to absurdalnie drogo, i zwykle takie pieniądze raczej wolimy przeznaczyć na jakiś kosmetyczny must have jak podkład czy krem, a niekoniecznie samoopalacz. Tym bardziej pojawia się pytanie: czy warto?


Kilka słów od producenta:
Rewolucyjna technologia pHenoO2 gwarantuje najdłużej utrzymujący się efekt złocistej opalenizny na świecie (nawet do 4 razy bardziej trwały niż po użyciu tradycyjnych produktów samoopalających).
Moisture Locking System nadaje Twojej skórze miękkość i nawilżenie do 72h, zaś technologia Odour Remove zapewnia idealny efekt naturalnej opalenizny bez zacieków smug i nieprzyjemnego zapachu.
Nawilżająca i lekka formuła lotionu sprawia, że może on być używany zarówno do twarzy jak i całego ciała.


A jak się to ma do faktów?

Produkt który ja testowałam, to lotion, czyli gęsty, ciemnobrązowy balsam. Jednym z ważniejszych elementów fenomenu Vita Liberata jest, jak sądzę, dołączana do niego rękawica, która służy jako aplikator. Faktycznie, ten prosty patent znacznie ułatwia życie i sprawdza się w swojej roli. Wystarczy wycisnąć kilka pompek balsamu (który swoją drogą jest szalenie wydajny), nanieść punktowo np. na nogi czy ręce, a przy użyciu rękawicy wmasować całość. Jasne, można robić to ręką, i klasycznie samoopalacze zawsze stosowałam w ten sposób - jednak gąbkowa rękawica znacznie lepiej pokrywa strukturę skóry i nie rozmazuje produktu tak jak często dzieje się to korzystając po prostu z dłoni. Poza tym akurat Vita Liberata jest tak mocno napigmentowanym, gęstym balsamem, że roztarcie jej gołą dłonią kończy się nieciekawie - użyłam mocnego peelingu żeby doczyścić ręce z brązowej powłoki, a i rozprowadzanie było znacznie bardziej problematycznie - produkt zachowywał się na ciele bardziej tępo i opornie. W rękawicy sunie bezproblemowo po skórze, i co fajne- od razu widać warstwę kosmetyku na ciele, dzięki czemu doskonale wiemy co już jest pokryte, a gdzie jeszcze należy trochę dołożyć. Zawsze cieszy mnie ten efekt, gdy jedna noga już posmarowana, a druga tak smętnie, blado czeka na swoją kolej ;). Krótki rzut oka jak to wygląda - na moim Instagramie - TUTAJ, gdzie byłam świeżo po aplikacji. Kolor dłoni to kolor, jaki przed nałożeniem kosmetyku miały moje nogi.



Efekt który otrzymujemy natychmiast jest bliski temu, jaki ostatecznie osiągamy gdy produkt się wchłonie. W kwestii zapachu, do której podchodziłam sceptycznie, miło się zaskoczyłam. Produkt nie pachnie ani podczas aplikacji, ani po. Naprawdę: zero spalonego kurczaka, zero czegokolwiek. Jest bezzapachowy. Wchłania się przyzwoicie, choć nie polecam świeżo po aplikacji zakładać jasnych ubrań. Dochodząc do kwestii efektów i trwałości, muszę przyznać, że są naprawdę imponujące. To znaczy, nie wiem ile odcieni może mieć opalenizna, i zdaję sobie sprawę że jej kolor u każdej osoby zależy od karnacji i naturalnego odcienia skóry, ale na mojej, Vita zapewnia naprawdę ładny, a przede wszystkim naturalny kolor. Jak z brązerem - niby każdy jest brązowy, ale zazwyczaj wyłażą z nich albo ceglaste, albo bure tony. W przypadku tego kosmetyku, opalenizna jest trochę jak upiększający filtr z Instagramu - skóra powleczona jest odcieniem naturalnego brązu bliskiego odcieniowi jakby osiągnęłybyśmy po kilku dniach na plaży. Efekt można stopniować, aplikując kolejne warstwy w następnych dniach, ale już ta pierwsza zapewnia przyzwoite krycie, które mnie zazwyczaj wystarcza. Zmywa się też niezauważalnie, po prostu bledniemy wraz z kolejnymi prysznicami, ale nie od razu - barwnik wypłukuje się stopniowo, więc to dobra opcja dla leniwych (jak ja) którym nie chce się dokładać i smarować co wieczór. Producent wspomina też, że dzięki delikatnej formule kosmetyk nadaje się do stosowania na twarz. Nie byłabym sobą, gdybym tego nie sprawdziła - mam cerę naczynkową, całe życie stosuję mocno kryjące podkłady, a dodatkowo mam na szyi taką plamę, która nie pomaga w ujednoliceniu koloru tego obszaru. Już nie z użyciem rękawicy, ale z kroplą kremu na dzień nałożyłam więc samoopalacz na twarz, szyję i dekolt, i tu też bez pudła: równomierna warstwa brązu, dzięki któremu moje oczy i zęby natychmiast stały się bielsze ;).



Podsumowując, czy Vita Liberata to hit wśród samoopalaczy? Według mnie, cena idzie w parze z jakością. Żaden z drogeryjnych samoopalaczy, balsamów o natychmiastowym działaniu i innych tego typu specyfików nie zapewnił mi tak naturalnego i bezproblemowego efektu ładnej, trwałej i niebrudzącej opalenizny, a skład jest na wysokim poziomie. Jedyne, do czego mogę się przyczepić, to średnia jakość dołączanej do zestawu rękawicy - po około 1,5 miesiąca stosowania co jakiś czas, zaczęła się pruć - ale może zbyt zamaszyście jej używałam ;). Jestem ciekawa też pozostałych kosmetyków z tej linii, zwłaszcza maski nakładanej na noc, która ma odżywiać cerę i delikatnie barwić skórę. Mam nadzieję, że marka znajduje się czasem w promocji, bo chętnie sprawdzę ten patent.

Dajcie znać, co sądzicie o Vita Liberata - a może macie swoje ulubione kosmetyki, które mogą pochwalić się podobnym działaniem?


Etykiety: , , , ,